Za oknem coś ok. -15° C, jedziemy do pracy z wycieraczkami przymarzniętymi do szyby i oblodzonym lusterkiem, a w drugą stronę pogina sportowiec na rowerze z futrzanym kapturem na głowie. „Wariat” – myślę, i cieplej otulam się sztucznym futrem oraz naciągam czapkę głębiej na uszy.
I od razu uśmiecham się sama do siebie na myśl o rowerowych wariatach, do których sami z Maćkiem czasem się zaliczamy...
To było w Bieszczadach, po czterech dniach siedzenia w pokoju z powodu deszczu. Wiadomo – w czasie deszczu dzieci się nudzą, ale za to jak przestanie padać… W góry iść za bardzo nie można, bo i droga nienajlepsza, i mokro i poślizgnąć się łatwo. A trasy w górach piękne, asfaltowe, bez dziur – wspaniałe.
Leśniczy dał nam rowery i to był strasznie miły gest z jego strony.
Maciek coś tam pomajstrował przy moim siodełku, żeby mi się w pupę nie wrzynało i zaczęliśmy obmyślać plan, dokąd by tu pojechać. Ponieważ przez cztery dni siedzenia w pokoju nie bardzo mieliśmy czas żeby zajrzeć do mapy, wobec czego nazwy miejscowości za wiele nam nie mówiły. Postanowiliśmy więc zgodnie, że pojedziemy do Wetliny, a co! W końcu ile może być z Wołosatego do Wetliny? Pewnie kilka kilometrów. Utwierdził nas w tym przekonaniu rzut oka na mapę – spoko, w godzinę, góra – dwie się uwiniemy.
Skoro to tak blisko, stwierdziliśmy, że nie jest nam potrzebna ani mapa, ani komórka (zresztą tam i tak nie ma zasięgu), ani jedzenie, ani picie, ani nawet pieniądze – po co się niepotrzebnie dociążać?
Nie uwzględniliśmy tylko jednego małego elementu – mapa, na którą rzucaliśmy okiem, nie pokazywała nam w.n.p.m., wobec czego, jako mieszczuchy, nie wzięliśmy pod uwagę, że w górach jeździ się no… jak w górach – czyli czasem w dół, a czasem i pod górę.
A czasem bardzo mocno pod górę, a czasem to i do tego stopnia, że rower trzeba prowadzić zwłaszcza jak się pary w nogach nie posiada.
Wycieczka początkowo nawet nam się podobała. Ładna pogoda, pejzaże odciągające uwagę od konieczności pokonywania oporu stawianego przez pedały no i ciepło – coraz cieplej.
I coraz cieplej. Już za Ustrzykami Górnymi pozbyłam się kurtki, dwóch swetrów i koszulki z długim rękawem.
Co jakiś czas przystanek na fotę.
Tylko tej Wetliny jakoś nie widać. Ale wiadomo – podróżnik ma to do siebie, że zawsze jest ciekaw co czeka za zakrętem. A że zakrętów w Bieszczadach pod dostatkiem, ciągle nam się wydawało, że Wetlina jest za tym kolejnym.
Zrobiliśmy się głodni. Ponieważ jechaliśmy już od jakiś 3 godzin, stwierdziliśmy, że zjemy obiad w trasie – a najlepiej w Wetlinie! Na szczęście któryś z kolei zakręt okazał się tym, za którym owa Wetlina leżała! Byliśmy uratowani.
Przynajmniej jeśli chodzi o obiad, ponieważ kobieca intuicja podpowiedziała Kasi, że na wypadek chęci zakupu pamiątki jakąś stówkę trzeba jednak przy sobie posiadać. W Wetlinie zatrzymaliśmy się w sprawdzonej knajpie – w tej samej, która znajdowała się nad pokojami wynajmowanymi wraz ze znajomymi z aplikacji w czasie pamiętnej pierwszej majówki w Bieszczadach (no naprawdę, będę musiała ją kiedyś opisać…).
W knajpie owej zjedliśmy prawdziwy, pożywny polski obiad – czyli kotleta schabowego z ziemniakami i surówką. Miało nam to starczyć na drogę powrotną.
No właśnie. Na myśl o drodze powrotnej Kasi zachciało się płakać. Wiecie jak to jest – drogi powrotne mają to do siebie, że trzeba je przebyć odwrotnie niż w pierwszą stronę, czyli jak się jechało w dół, to teraz trzeba popylać do góry. A czasami poprowadzić rower.
Jadąc rozglądaliśmy się bacznie na trasie, czy Leśniczy przypadkiem nie zaczął nas już szukać (nie mieliśmy przecież telefonu i nie było jak zadzwonić, że wycieczka zajmie nam dłużej niż planowane 2 godziny). Kasia po cichu marzyła, że jednak zaczął i za chwilę ktoś pozwoli jej przestać pedałować, wrzuci rower na pakę i powiezie wprost do kwatery.
Nic takiego nie nastąpiło, natomiast zaczął padać deszcz. Mocno. Toteż w strugach tego deszczu, po około 7 godzinach, wycieczka dobiegła końca.
Kiedy mocno już zmartwiona żona leśniczego zapytała, gdzie się podziewaliśmy przez cały dzień, powiedzieliśmy, że pojechaliśmy do Wetliny. „Na rowerach?” – wyglądało na to, że chce się upewnić. „No – tak” odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą. „Przecież to jest 50 km w obie strony!”. „Teraz już to wiemy…”
Cóż, czasem trzeba płacić za... niewiedzę, ale ile potem wspomnień ma człowiek;)
OdpowiedzUsuńa knajpa, w której jedliście ma najlepsze jedzenie w całej okolicy.
o proszę :) czyli jednak się potwierdza - i ja tak myślę, jedzenie bardzo smaczne a i kwaterunek przyzwoity (z tego co pamiętam). a co do wspomnień - to jak widać - bezcenne!
OdpowiedzUsuńBardzo fajna strona, wspomnień czar i przygód z młodości.Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękujemy! dla nas Bieszczady są takim miejscem ze wspomnieniami - już myślimy, kiedy możemy tu wrócić. może przyszły rok? pozdrawiam!
Usuń